Mieszkańcy Laponii znali go pod nazwą Knyskanes i uznawali za miejsce święte, promieniujące tajemniczą mocą, nic dziwnego, że składali tam ofiary na długo zanim zainteresowali się nim pozostali mieszkańcy Europy. Nazwę North Cape nadał mu angielski odkrywca Richard Chancellor, który przepływał koło niego w 1553 r. poszukując morskiej drogi do Indii i Chin. To właśnie tam dotarła ubiegłoroczna siódma rowerowa wyprawa ewangelizacyjna Rozkręć wiarę TEAM na czele z ks. Grzegorzem Kierpcem, wikarym w konkatedralnej parafii Narodzenia NMP w Żywcu. We wtorek, 27 lutego w GOKiS w Rajczy odbył się pokaz filmu dokumentalnego z tej wyjątkowej pielgrzymki na dwóch kołach oraz Rozmowy Kulturalne z jego bohaterami.

Klaudia Wiercigroch-Woźniak: Ks. Grzegorzu, podobno jednoślad dwukołowy może osiągnąć max prędkość 60km/godzinę, a do ilu można rozkręcić wiarę?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Myślę, że na rowerze można jechać szybciej niż 60 km/godz. Jeden z naszych uczestników jechał ponad 70 km/godz., ale to się źle dla niego skończyło. W naszym żargonie ,,wyprostował zakręt”. Na szczęście przeżył czego nie można było powiedzieć o rowerze. Wiara jest ponad to, jest siłą, która pozwala osiągać niesamowite prędkości.

K. W-W: Świat z perspektywy siodełka wygląda inaczej?

Ks. Grzegorz Kierpiec.: Zupełnie inaczej, ponieważ wszystko się czuje i wszystko można zobaczyć. Samochodem się przejeżdża, samolotem przelatuje, natomiast jadąc rowerem odczuwa się każdy szczegół, wkłada się w to siłę. Czasem to zwiedzanie boli, czasem jest niezwykle piękne.

Marian Butor: Tak, ks. Grzegorz ma rację. Ponieważ przemieszczamy się bardzo wolno, dostrzegamy to co innym automobilom umyka lub jest wręcz niezauważalne. Kierowca samochodu całą uwagę skupia na drodze, my mamy możliwość integracji z przyrodą. Rower jest wspaniałym i najbardziej uniwersalnym środkiem lokomocji do zwiedzania i przebywania na łonie natury. Co innego, gdybyśmy przemierzali jakiś odcinek pieszo, dokładność wtedy byłaby nieporównywalnie większa w odczuwaniu bodźców zewnętrznych, ale wówczas nie pokonalibyśmy takiej odległości, jak na rowerze.

K. W-W: Ks. Grzegorzu, sport poprzez modlitwę, modlitwa poprzez sport i kulturę…jak rodził się pomysł projektu Rozkręć Wiarę i czy słowem kluczowym jest ,,rower”?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Nazwa projektu powstała w 2013 roku będącym Rokiem Wiary, natomiast na rowerach jeździliśmy znacznie wcześniej i z czasem te wyjazdy stawały się coraz bardziej szalone. Rozkręć Wiarę, rozkręć od koła od roweru, rzecz jasna. Rower jest naszą wizytówką, magnesem skupiającym uwagę na działalność, którą staramy się realizować w ciągu całego roku. Oprócz wyjazdu wakacyjnego zdarzają się w ciągu roku takie inicjatywy, jak rekolekcje na rowerze oraz działania podejmowane w ramach projektu Rozkręć Wiarę z Kulturą czyli comiesięczne wyjazdy do opery, filharmonii i teatru, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem o czym świadczy fakt, że niedługo będziemy jeździć dwoma autokarami. Z kolei już niebawem, bo 25 marca po raz trzeci będzie wystawiona w Amfiteatrze Żywieckim Pasja Beskidzka - z dużym rozmachem realizowana męka Pańska, która gromadzi 70 aktorów, poważnych ludzi, pod okiem prawdziwego reżysera i zarazem aktora. Rozkręć Wiarę to różne inicjatywy, ale tak jak mówiłem, rower jest tym magnesem, przyciągającym uwagę.

K. W-W: Do kogo projekt jest kierowany i jakie są jego owoce? Wiem, że jednym z nich jest małżeństwo…

Ks. Grzegorz Kierpiec: Kierowany jest do wszystkich. Zapraszamy każdego do wszystkich form działania Rozkręć Wiarę, w którym nie chodzi tylko o to, by jeździć na rowerze. Owoce, myślę że są duże, ale nie o wszystkich wiemy. Na pewno jest małżeństwo, ponieważ rzeczywiście w grupie rowerowej podczas wyjazdu do Ziemi Świętej poznali się i zakochali w sobie młodzi ludzie. Ja mam swoją teorię, że poznali się w Kanie Galilejskiej. Dzisiaj są małżeństwem, natomiast kiedyś usłyszałem w kancelarii z ust innej pary, która przyszła spisywać protokół przedmałżeński, że to właśnie jest owoc, który wymodliliśmy dla niech poprzez nasze wyprawy rowerowe. Na wyprawę fizycznie jedzie kilka osób, natomiast bierze w niej udział cała parafia i nie tylko, poprzez Księgę Intencji, którą przynajmniej dwa miesiące wcześniej wystawiamy w naszym kościele i nie skłamię, jeżeli powiem, że około tysiąca wpisów znajduje się zarówno w niej, jak i w tej wirtualnej. Mnóstwo próśb, podziękowań i postanowień ludzi, którzy proszą byśmy je zabrali z sobą. My ją wozimy symbolicznie, codziennie każdy na swoim siodełku, a książka jest bardzo gruba i ciężka. Modlimy się codziennie podczas mszy świętej, Koronki do Bożego Miłosierdzia, w południe na Anioł Pański i na koniec dnia – podczas Apelu Jasnogórskiego. Na pewno w nas są ogromne owoce, tutaj nie są wszyscy którzy stanowią grupę Rozkręć Wiarę, ludzi, którzy przewinęli się w ciągu tych siedmiu lat jest o wiele więcej, niektórych już nie ma, niektórzy już nie jeżdżą, ale z pewnością każdy  wyjazd zmienia człowieka.

K. W-W: Czy Księga Intencji dodawała sił w drodze? Mieliście poczucie misyjności tej wyprawy? Rozumiem, że Wy także jechaliście z intencjami lub podziękowaniami…

Maciej Urbaniec: Rzeczywiście, wioząc Księgę mieliśmy poczucie, że na naszych barkach spoczywa odpowiedzialność za tych, którzy powierzyli nam intencje, mieliśmy również swoje, które tak na dobrą sprawę były dla nas motywacją, dodawały siły na każdy dzień, przypominały, że ta wyprawa, to nie tylko podróżowanie i zwiedzanie.

Marian Butor: Księga Intencji towarzyszy nam podczas każdej wyprawy. Podczas mszy św. spoczywa na ołtarzu, jest wystawiona w szczególnym miejscu. W czasie podróży często zaglądamy do niej, czytamy poszczególne wpisy, jest jeszcze ta część elektroniczna, zakładka na profilu Rozkręć Wiarę z intencjami. W każdym dniu naszego pielgrzymowania, ktoś inny bierze ją do sakwy i od rana, aż do wieczornej mszy św. sprawuje nad nią pieczę.

Ks. Grzegorz Kierpiec: Podczas wyjazdu do Ziemi Świętej, pamiętam taką sytuację, że mieliśmy możliwość przebywać całą noc w Bazylice Bożego Grobu i przez godzinę siedzieliśmy w Grobie Pańskim, czytając naprzemiennie te intencje i prośby, czasem bardzo poważne, o zdrowie, nawrócenie, zmianę jakiejś sytuacji w życiu itd., więc te modlitwy sprawiają, że czujemy powagę każdego wyjazdu.

K. W-W: 3500 km, po drodze był Sandomierz, Lublin, Drohiczyn, Ełk, Kowno, Ryga, Tallin, Helsinki oraz kolejne fińskie i norweskie miejscowości. Czy były jakieś miejsca szczególne, które wzbudzają ciepło na sercu lub wyjątkowe spotkania na trasie?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Dla mnie cały wyjazd był szczególny,  zwłaszcza wjazd do Finlandii, gdy krajobraz zrobił się jednostajny i nastąpiła wielka pustka, cisza, małe zaludnienie - to był cel mojego wyjazdu, chęć odpoczynku od wszystkiego.

Basia Marek: Z każdej wyprawy przywozimy jakieś doświadczenia. Ja byłam na jednej wyprawie rowerowej i była to Ziemia Święta, natomiast towarzyszę chłopakom w samochodzie. Dla mnie bardzo ważne są spotkania z ludźmi, czyli ten kontakt bezpośredni i za każdym razem upewniam się, że naprawdę, świetnie jest być chrześcijaninem, Polakiem a zwłaszcza kobietą-Polką. Myślę, że każdy z nas po powrocie do kraju docenia fakt bycia właśnie stąd. Podczas ubiegłorocznej wyprawy, będąc w Szwecji, która powoli staje się krajem muzułmańskim, podczas jednej z rozmów usłyszeliśmy o trudnościach wynikających z napływu innej kultury, że powinniśmy cieszyć się z tego, że mieszkamy w Polsce i żebyśmy się po prostu za nich modlili. To dla mnie są ważne momenty, jeżeli chodzi o te wyjazdy.

Maciej Urbaniec: To prawda co Pani Basia powiedziała, w podróży najważniejsi są ludzie i uczucia, jakie od nich otrzymujemy, a dostajemy zawsze dużo serca. Mi osobiście zapadły w pamięć dwa noclegi, podczas których doświadczyliśmy niezwykłej gościnności, w Tampere u sercanina, gdzie wypadł tzw. dzień wolny i czuliśmy się naprawdę jak u siebie w domu, a drugi u uchodźcy z Birmy w Rovaniemi, który udostępnił nam cały dom łącznie z lodówką.

Ks. Grzegorz Kierpiec: To prawda, gościnność i serce jakich doświadczamy w czasie podróży wręcz nas onieśmielają, tak jak w przypadku tych wspomnianych uchodźców z Birmy, którzy przyjęli nas pod swój dach i wręcz wyprowadzili się z domu, udostępniając lodówkę - co jest bardzo istotne dla rowerzystów (śmiech). I tak było właściwie za każdym razem, przyjeżdżaliśmy, prosiliśmy o nocleg i ,,macie”. Zawsze chcieliśmy tylko ziemię, kawałek podłogi, dach nad głową i dostęp do wody, a często było śniadanie, kolacja czy jeszcze inne rarytasy, o które nie prosiliśmy. W ten sposób powstało wiele naszych powiedzeń, które stały się naszą regułą. Zwykle godzinę przed końcem ustalonej trasy zastanawiamy się, kto tym razem będzie nas gościł, kto będzie miał szczęście przyjąć nas na noc. Kiedy jesteśmy na miejscu mówimy: ,,Dajcie nam tylko pięć minut, a zaraz nas polubicie” (śmiech). I tak rzeczywiście się dzieje mówiąc nieskromnie, a później żegnamy się z płaczem. To jest tak, że przyjeżdżamy, chcemy coś zjeść i iść spać, a nasi gospodarze nas zagadują, chcą z nami rozmawiać, w ten sposób siedzimy do późnych godzin nocnych, a następnego dnia trzeba wstać wcześnie rano i jechać dalej.

K. W-W: Jedziecie bez szczegółowego planu, a sztandarowe hasło podczas każdego wyjazdu brzmi: dajmy się zaskoczyć Panu Bogu, reżyserem jest przede wszystkim Opatrzność Boża… W kontekście tego, co ksiądz wcześniej powiedział rzeczywiście Opatrzność Boża czuwa nad Wami…

Ks. Grzegorz Kierpiec: Czuwa, czuwa. W ciągu tych siedmiu lat może ze trzy razy zdarzyło się nam spać bez dachu nad głową. Dosłownie trzy razy, raz w kartonie, ale było bardzo ciepło i nie mieliśmy już siły szukać noclegu, bo pewnie byśmy coś znaleźli. Kiedyś w Portugalii chcieliśmy przenocować na policji, weszliśmy na posterunek z zapytaniem, gdzie w okolicy możemy znaleźć nocleg, ale oni za bardzo nie wiedzieli, co nam polecić, więc mówimy, to dajcie nas do celi (śmiech). Zaczęli się śmiać mówiąc, że to niemożliwe i wysłali nas do parku, nam park się nie podobał, bo tam było głośno i niebezpiecznie, więc – ponieważ plan awaryjny zakłada, by w takiej sytuacji znaleźć jakiś bar, gdzie znajdują się lekko pijani i oni wszystko załatwią – rzeczywiście tym razem spaliśmy w starej rzeźni, ale było sucho i co ważne, była woda.

K. W-W: Pytanie do Basi Marek … jedna dziewczyna w męskiej teamie, można powiedzieć rodzynek, czy odczuwałaś różnicę w traktowaniu, panowie wykazywali się rycerskością?

Basia Marek: Tak się złożyło, że w ubiegłym roku byłam jedyną dziewczyną na wyprawie i oczywiście na tej, jak i na poprzednich dziewczyny są traktowane szczególnie przez panów. Nasuwa mi się taka myśl, że jeśli mężczyzna traktuje kobietę jak księżniczkę, to jest wychowany przez królową. I tutaj ukłon w stronę mam panów. Zawsze jesteśmy traktowane jak królowe, każda z dziewczyn, które były na poprzednich wyprawach to potwierdzi. Zawsze mamy szczególne miejsca, pierwszeństwo we wszystkim, najlepsze miejsce do spania, a jeżeli chodzi o podział obowiązków, to jest równość i to mi się też podoba, każdy jest odpowiedzialny za to co do niego należy, także super być w męskim TEAMIE i zawsze, po każdej wyprawie upewniam się w tym, że są  jeszcze dżentelmeni na świecie, a jeżeli ktoś zaprzecza, wtedy przypominam naszych Panów.

K. W-W: Ks. Grzegorz podczas jednego ze spotkań mówił, że każdy, kto czuje się na siłach, ma dużą wyobraźnię, odwagę, poczucie humoru i realnie ocenia swoje siły - może do ekipy dołączyć, więc rozumiem, że spełniliście te warunki. Stąd pytanie – co dla każdego z Was było zachętą/przynętą/haczykiem, by w tak niekonwencjonalny sposób spędzić tych kilkadziesiąt dni?

Marek Stasica: Dla mnie to był początek, kupiłem rower górski i zacząłem jeździć po Cięcinie, Węgierskiej Górce, później do Rajczy - oczywiście do Mariana (śmiech), który wówczas nie myślał jeszcze o rowerze. Z biegiem czasu, może po roku wyciągnął swój stary rower, odkurzył go i zaczął z kolei nadawać tempo mojej jeździe. I tak zapisaliśmy się na pierwszy wyjazd, potem drugi, trzeci, czwarty. Jestem bardzo zadowolony z tych wypraw, zgłębiona wiara - teraz już mam małżonkę, więc chyba koniec z wyprawami (śmiech), chyba że takie krótsze, o ile zdrowie i czas pozwolą - ale będę wracał wspomnieniami do tych wyjazdów. Grupa jest super, a jeszcze jak przybywają nowi, to tylko trzeba się cieszyć.

K. W-W: Podobno każdą podróż przeżywa się trzy razy, tzn. planując ją, będąc w podróży i wspominając, te trzy dają całość, a żadne nie ma sensu w pojedynkę. Przed chwilą obejrzeliśmy dokument z Waszej siódmej już rowerowej wyprawy ewangelizacyjnej, czyli ten trzeci etap, a ponieważ przygotowujecie się do kolejnej, ósmej wyprawy – stąd moje pytanie - który z etapów rowerowych wypraw lubicie najbardziej i dlaczego?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Myślę, że ten drugi. Wiem, że niektórzy mówią, że to takie trudne, niesamowite itd., ale my chyba już tego tak nie przeżywamy. Plany i przygotowania do wyprawy ograniczają się właściwie do wymyślenia celu, czy mamy jakichś znajomych po drodze, co wiąże się z noclegiem rzecz jasna i przygotowania roweru. Tyle. I jedziemy. Powiem szczerze, że my już nie planujemy, po prostu jedziemy, jak najdalej (śmiech). Już nawet tak bardzo nam nie zależy czy ktoś tam mieszka znajomy, czy będzie jakiś dom, może być namiot i byle łatwiej. Ten drugi etap jest chyba najważniejszy. I rzeczywiście, Pan Bóg nas zaskakuje i my dajemy się zaskakiwać. Tego pierwszego wcale nie przeżywam. Ale rzeczywiście, trzeba się przygotować kondycyjnie do wyprawy. Im bardziej się zmęczymy, tym wyjazd będzie ciekawszy i spokojniejszy. Wtedy człowiek się nie zastanawia czy go będzie coś boleć czy nie, po prostu jedzie, a myślenie zmienia się po stu km. Tak jak św. Paweł mówił: ,,Nie żyję ja, ale żyje we mnie Chrystus”, tak my mówimy, że po stówie nie jadę ja, ale jedzie Chrystus we mnie.

K. W-W: Najwyższy, najdłuższy, największy... Wszystkie atrakcje, określane mianem „naj” są zawsze niezwykle kuszące. Nie inaczej jest z Przylądkiem Północnym Nordkapp zwanym mekką podróżników, będącym dla rowerzysty tym czym K2 dla himalaisty.  Taki był powód siódmej wyprawy, podniesienie poprzeczki?

Ks. G. K.: Nordkapp to była pielgrzymka, którą ciągle odwlekaliśmy. Ona już wcześniej mogła być zrealizowana, ale każdy przychodził i mówił, że zimno, a że mi jest zawsze zimno, to dawałem za wygraną za każdym razem (śmiech). W końcu przyszedł taki moment, że zadaliśmy sobie pytanie: No to gdzie jedziemy? Na wschód się boimy, na dole byliśmy już wszędzie, no to teraz północ. Więc podjęliśmy decyzję, że zmierzymy się z tym, co zimne, poza tym dystans między poszczególnymi miastami również jest nie lada wyzwaniem. Rzeczywiście dla rowerzysty jest to Mount Everest, tam ciągle pada deszcz, non stop wieje, temperatura jest bardzo niska, nawet jeżeli jechaliśmy w najcieplejszym miesiącu lipcu, to musieliśmy być w pełnym rynsztunku, odpowiednich strojach i modlić się, by nas nie zlało, bo wtedy koniec (śmiech) wkoło las i żadnej możliwości schronienia. Na norweskich mapach pogody nieustannie śledziliśmy, gdzie pada i to była najciekawsza aktywność podczas każdego postoju.

Basia Marek: Ja mogę powiedzieć jak wygląda wyjazd na Nordkapp z perspektywy Pray-Busa. Więc, nie wyobrażałam sobie, jak tam można wyjechać na rowerze, ale można, ci ludzie są na to dowodem. Było ciężko, momentami bardzo, nie można było wyjść z samochodu z uwagi na szalejący wiatr i przeraźliwy chłód, więc ja chylę czoła, to był wyczyn nie lada zwłaszcza dla najmłodszego uczestnika - Maćka.

Maciej Urbaniec: Warunki pogodowe zmieniały się momentami co 15 minut lub co godzinę, co można zaobserwować na filmie. Było bardzo zimno, dlatego co jakiś czas zatrzymywaliśmy się choćby po to, by wejść do samochodu i ogrzać się.

K. W-W: Pierwszym człowiekiem, który dotarł na Przylądek jako turysta, był włoski ksiądz Francesco Negri, który osiągnął go po 2 latach podróży, w 1664 roku. Napisał wówczas: "I oto jestem na Przylądku Północnym, na skraju Finnmarku, i ośmielę się stwierdzić, że jednocześnie na końcu świata, jako że nie ma zamieszkanych miejsc dalej na północ. Ten fakt dopełnia moją satysfakcję. Przybyłem tutaj, zobaczyłem i czuję się spełniony i zaspokojony. Tutaj kończy się moja ciekawość". A gdybyście Wy mieli napisać notkę z tego miejsca, to co by zawierała?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Dzięki Bogu, że już koniec! (śmiech).

Maciej Urbaniec: Niby koniec, a dla mnie początek jakby wszystkiego.

Marian Butor: Ja sobie postawiłem za szczytny cel zawiezienie na Nordkapp flagi Rajczy.

K. W-W: Trzy tygodnie w trasie, codziennie 200 km do pokonania łącznie 3208 przejechanych km, ponad 147 godzin spędzonych na rowerze… pojawiały się chwile zwątpienia, myśl, by zawrócić?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Nie, jak wyjeżdżamy to po to, by jechać. W moim przypadku na pewno nie.

Marian Butor: Wydaje mi się, że najtrudniej jest wyjechać z domu, pożegnać się z rodziną i najbliższymi, więc najtrudniejsze są pierwsze kilometry, a później czym dalej od domu, tym coraz bardziej zaczynamy żyć wyprawą, wszystkimi rzeczami, które się wokół nas dzieją. Poza tym, każda wyprawa ma pewien ustalony rytm, musimy trzymać się terminów, noclegów, zarezerwowanych biletów, promów itd. Czym dalej od domu, tym łatwiej się jedzie (śmiech).

Ks. Grzegorz Kierpiec: Może nie miałem chwil zwątpienia, ale faktycznie im było dalej, tym bardziej zastanawiałem się jak to będzie, każdy następny dzień był niepewny, patrzyliśmy na tę mapę i gdy planowaliśmy następny ruch,  kolejny dzień coraz głębiej i głębiej, to pojawiały się wątpliwości czy na pewno tam dojedziemy, tymczasem z dnia na dzień było coraz łatwiej. Miało być zimniej, a potem się ocieplało i odwrotnie.

K. W-W: Rozumiem że św. Brat Albert, patron wyprawy czuwał nad Wami mieszając te temperatury (śmiech). Na fb pojawiały się na bieżąco posty, zdjęcia uśmiechniętych członków ekipy, nagrania, wszystko pięknie, ale zajrzyjmy za kulisy… kłótnie, zgrzyty, niesnaski…

Ks. Grzegorz Kierpiec: Na tym wyjeździe się nie kłóciliśmy, naprawdę, raz się tylko zdenerwowałem na Mariana (śmiech). Co któryś dzień mamy wolny od jazdy, ale że nas terminy gonią, to dzień wolny - jedziemy tylko stówę. Tak się umówiliśmy i po 50 km miała być przerwa w najbliższym miasteczku. Marian tego dnia dysponował niezwykłą formą, a mi z Maćkiem nie chciało się za bardzo jechać, w końcu dzień wolny (śmiech). To jest już takie psychologiczne uwarunkowanie – wolne to wolne i ciężko było jechać. Ale jedziemy, ja miałem gorszy dzień, Maciek mnie wyprzedził i zniknął, mijam 50 km, miasteczko jest tak jak miało być, szukam jednego i drugiego, nie ma ich, więc dzwonię po 15 minutach do Mariana z pytaniem gdzie jest, a on już na 80 kilometrze i mówi, że tak fajnie się jedzie (śmiech). Więc ja skręciłem do miasta na kawę i siedziałem 1,5 godziny i z kolei oni czekali na mnie (śmiech).

Marian Butor: Tak było (śmiech). Maciek dojechał mnie, połączyliśmy siły i zrobiliśmy postój na przystanku autobusowym - taki klasyczny drewniany domek -  i czekamy na ks. Grzegorza nieświadomi, że on tam się gdzieś gości w restauracji (śmiech). Ks. Grzegorz po jakimś czasie dojechał do nas, a że miał wcześniej wygooglowany adres kolejnego noclegu, to okazało się, że stoimy może nie pod tym domkiem, gdzie mamy spędzić noc, ale obok niego, koło drogi,  żeby nas ksiądz nie minął. On dojeżdża i mówi: ,,To tutaj!” - taki zbieg okoliczności (śmiech).

Ks. Grzegorz Kierpiec: To był fantastyczny wyjazd, zero kłótni, tak jak to było widać na filmie, cały czas uśmiechnięci, natomiast na poprzednich wyjazdach były kłótnie, muszą być. Jest czasem takie zmęczenie i napięcie, że my się sami zaskakujemy, że tacy jesteśmy, że potrafimy się zdenerwować na kogoś, kto jest niewinny. Jedziemy, jest gorąco, 40 stopni, szczere pole i nagle ktoś przebił oponę i wszyscy są wściekli na niego (śmiech). Trzeba się zatrzymać i czekać, aż naprawi. I tak to właśnie wygląda, często są to prozaiczne sprawy. Ponieważ jedziemy na rowerach tyle km cały dzień, to każdy z tymi nerwami mocuje się sam i mu po jakimś czasie przechodzi.

Ada: Kłótnie, owszem były, ale nigdy na tyle duże i ważne, by utrzymywały się dłużej niż kilka godzin. Fakt, iż jesteśmy grupą, dodatkowo tak daleko od domu uświadamia nam, że jesteśmy zdani na siebie i uczy pokory. Poza tym, nie warto tracić czasu i energii na kłótnie. Dla mnie ważnym elementem była wieczorna msza święta, podczas której trzeba było podać sobie rękę i przekazać znam pokoju, więc do tego czasu trzeba było się pogodzić (śmiech).

Ks. Grzegorz Kierpiec: Kłótnie są, ale nigdy takie, by grupa się rozpadła.

K. W-W: Czyli jednak trochę prawdy jest w tureckim przysłowiu mówiącym, że aby poznać człowieka trzeba zostać jego towarzyszem podróży… Na fb czytamy relację z wyprawy z czwartego dnia: ,,Zaczęło się klasycznie, a zakończyło bardzo dostojnie. Droga mijała szybko, kilometry za kilometrami. Jedziemy jak pociąg, wagon za wagonem, tylko lokomotywa się zmienia, jednak najczęściej to Marian jest pierwszy. To bardzo ważna funkcja ponieważ pierwszy przyjmuje największe uderzenie wiatru, pozostali mają już łatwiej. Pierwszy spala najwięcej kalorii i najbardziej się męczy. A jeśli mowa o kaloriach to spalamy ich po 5 tyś na samą jazdę nie licząc tych na podtrzymywanie procesów życiowych organizmu”. No właśnie, a propos funkcji… jak wygląda logistyka rowerowej wyprawy, czy każdy ma przydzielone role/funkcje na trasie?

Ks. Grzegorz Kierpiec: To był najbardziej chaotyczny wyjazd, według mnie. Właściwie, to na tym wyjeździe wszyscy robili wszystko, ale generalnie każdy ma przydzielone zadania. Są kamerzyści, fotografowie, liturgiczni, kucharze, kawiarze, mechanicy rowerowi, asystenci mechaników rowerowych w zależności od liczby uczestników. Ale na ostatnim wyjeździe wszyscy robili wszystko, tylko ja odprawiałem mszę świętą.

K. W-W: Mnie ciekawi czy istnieje regulamin podróżowania, pewnego rodzaju język gestów, który należy wcześniej opanować?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Czasem wystarczy spojrzenie (śmiech) albo wymowne milczenie.

Marian Butor: Tak, są takie gesty, np. pokazujące, że należy ominąć jakąś przeszkodę, samochód lub człowieka idącego poboczem, żeby ten jadący za nami nieszczęśliwie nie wpadł na niego, więc pokazujemy dłonią ,,Uwaga! Przeszkoda”.

Ks. Grzegorz Kierpiec: Zawsze jedziemy główną drogą, taka jest zasada, natomiast w sytuacjach, gdy skręcamy na postój, wtedy jedna osoba zostaje, by powiadomić innych. Teoretycznie tak to wygląda, chociaż czasami się gubimy.

K. W-W: Jeden z wpisów na profilu Rozkręć wiarę brzmi tak:

Rozmowa podczas obiadu:
Marian: co jesz?
Ks. Grzegorz: sos z grzybami.
Marian: Na tym się nie pojedzie.
Ks. Grzegorz: a z Twojego kotleta wieprzowego siła będzie dopiero jutro.
Marian: nie... mój wieprzek był bardzo rozbiegany.

Uśmiech pomaga w podróży?

Ks. Grzegorz Kierpiec: My się generalnie cały czas śmiejemy (śmiech). Dlatego kłótnie to tylko epizody. Cały czas jest wesoło i tego typu dialogów jest mnóstwo. Podczas każdego wyjazdu jest osoba, która zostaje maskotką wyjazdu, ponieważ co by nie powiedziała, wywołuje to salwy śmiechu.

K. W-W: Kto był maskotką tej edycji?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Marian! (śmiech).

Marian Butor: Gdy się podróżuje w grupie, ważne jest, by się ona scalała, tworzyła jedność. Żebyśmy mogli gdziekolwiek dojechać musimy ze sobą współpracować, a ta polega na tym, żebyśmy się do siebie miło odnosili, żartowali, w tym jest nasza siła, po prostu. Mamy się wzajemnie uzupełniać.

Basia Marek: Zgadzam się z tym, że Marian był maskotką naszej wyprawy, ale on jest na każdej. Z tymi kłótniami to jest tak, że tu generalnie w grę wchodzi milczenie, co jest chyba rzeczą straszniejszą niż gdyby jeden drugiemu powiedział, co o nim myśli. Natomiast te negatywne stany szybko mijają i Marian jest taką osobą, która oczyszcza atmosferę. Pamiętam, podczas wyprawy do Ziemi Świętej, spaliśmy na takim tarasie widokowym na Jerozolimę, czwarta nad ranem, wszyscy śpią, bo to środek nocy oprócz Mariana, który wstaje najwcześniej (śmiech). Myślę sobie, ledwo się położyłam, i już musze wstawać? Na Mariana nie sposób się zdenerwować, ale jak mnie ktoś budzi o czwartej nad ranem, to reakcja jest zawsze taka sama (śmiech). A Marian budzi wszystkich: ,,Wstawajcie! Wstawajcie! Piękny wschód słońca!”. Dziś z perspektywy czasu chciałam ci Marianie podziękować za tę pobudkę, bo to była jedyna możliwość zobaczenia czegoś tak pięknego, bo już na drugą noc ksiądz Grzegorz przeniósł nas w inne miejsce i koleżanka, która wtedy spała do dziś żałuje, że straciła okazję zobaczenia wschodu słońca nad Jerozolimą.

K. W-W: Była Ziemia Święta, Sahara, Rzym, Fatima, Turcja, Armenia, Gruzja, Nordkapp, co tym razem?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Tym razem jedziemy wysoko, do La Salette, ale La Salette jest blisko, tylko 1600 km, natomiast jedziemy przez siedem najpiękniejszych przełęczy alpejskich, które mam nadzieję, uda się nam zdobyć. Zawsze było długo, gorąco lub zimno, a teraz będzie wysoko, różnica temperatur – 18 stopni między momentem wyjeżdżania, a szczytem. Jak przejechaliśmy Nordkapp, to myślę, że już zimniej nie będzie. Cel jest religijny – Sanktuarium Maryjne.

K. W-W: Zabieracie z sobą klauzurowe siostry z Kęt…

Ks. Grzegorz Kierpiec: Ale w sercu. Co roku nasza pielgrzymka ma konkretny cel, czasem jest to miejsce rzeczywiście święte, jak sanktuarium, czasem miejsce święte dla nas o znaczeniu symbolicznym, jak np. pustynia, którą chcieliśmy przejechać i zmierzyć się z naszymi słabościami, za każdym razem wyjazd jest opatrzony jakąś ważną intencją. Jedną są nasze modlitwy i trud, bo w naszej ekipie – może nie w tym składzie – są osoby, które nie cierpią jeździć na rowerze, a jadą, z uwagi na ten właśnie trud, który chcemy ofiarować w konkretnych intencjach. W tym roku mija sto lat od śmierci założycielki Klasztoru w Kętach, a że jest on w rozsypce i wymaga remontu i trwa wielka akcja zbierania funduszy na remont tego zabytkowego budynku, to  naszą naczelną intencją jest pomoc Siostrom Klaryskom, które modlą się 24godz/dobę. To jest taka latarnia w naszej diecezji, która cały czas świeci. Będziemy się za nie modlić ale również, tak jak mówiłem wcześniej rower jest tym magnesem, który przyciąga uwagę mediów, więc przy okazji naszego wyjazdu inni usłyszą o potrzebie sióstr Klarysek i być może jakieś serce – a wiem, że już takie się pojawiły, chociaż jeszcze nie wyjechaliśmy – będą chcieli wesprzeć je finansowo. Ofiary składane podczas wpisywania do Księgi Intencji również będą przeznaczone na ten cel. Natomiast siostry z nami nie pojadą, chociaż Klaryski zewnętrzne jeżdżą na rowerze.

K. W-W: 20 kg bagażu plus rower i namiot, z takim ekwipunkiem startujecie, mnie ciekawi jak wygląda bagaż powrotny, a może nadbagaż …

Maciej Urbaniec: Na pewno mamy dodatkowy bagaż, którego wcześniej nie mieliśmy i jest to bagaż cudownych wspomnień, oprócz tego oczywiście jakieś drobne pamiątki, magnesy, tego typu rzeczy.

Basia Marek: Dla mnie tak, jak już mówiłam, najcenniejszy jest kontakt z drugim człowiekiem, dlatego w pamięci mam łzy starszych Pań w Gruzji, których wzruszył widok młodych ludzi dających świadectwo, byliśmy na mszy świętej i to dla niech było ważne. Takie momenty dają siłę i sprawiają, że doceniamy to co mamy, że ludzie na świecie nie mając nic, cieszą się ze wszystkiego. Nam, nieraz mającym wszystko tego brakuje.

K. W-W: ,,Pojedziemy przez tereny, gdzie chrześcijanie są podzieleni. Nie wiemy czy spotkamy ludzi, którym będziemy mogli opowiedzieć o Jezusie. Na pewno nasze stroje będą prowokować, podobnie jak było to w zeszłym roku, kiedy mieliśmy na sobie biało-czerwone barwy z napisem "Jezu ufam Tobie" - po polsku i angielsku - mówił ks. Grzegorz w jednym z wywiadów - Tym razem stroje były w kolorach maryjnych - w związku ze stuleciem objawień Matki Bożej w Fatimie. Czy rzeczywiście ludzie zwracali uwagę na pielgrzymów na rowerach, byli was ciekawi po prostu?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Bardzo zwracamy uwagę, natomiast czasem jest tak, że nie ma dyscypliny i nie każdy chce ubrać ten strój. Takie doświadczenia mamy z Ziemi Świętej, te koszulki sprawiły, iż w oczach Palestyńczyków grupa kilkunastu jednakowo ubranych pielgrzymów miała wszystko co pierwsze. Koszulki otwierały nam wszystkie drzwi. Dzięki nim Księga Intencji wędrowała po samolocie i ludzie się wpisywali do niej na pokładzie.

K. W-W: Jeden z Was powiedział w trakcie wyprawy, że jak jest trudno to znak, że jedzie się w dobrym kierunku… Ks. Grzegorzu podobnie jest w życiu?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Potwierdzam, ale kto to powiedział? To są właśnie te mądre rzeczy, które pojawiają się w podróży.

Marian Butor: A ja wiem, to nasz kolega Krzysztof Wilk z Żywca.

Krzysztof Wilk: Ja jestem bardziej rekolekcyjnym lub weekendowym rowerzystą, ale potwierdzam każde słowo przedmówców, a co do tego powiedzenia, pojawiło się w Zakopanym, gdzie faktycznie było zimno i trudno, ale satysfakcja była ogromna.

K. W-W: Spoglądam w kierunku najmłodszego uczestnika wyprawy i przypominają mi się jego słowa: ,,Jest moc czy nie ma mocy jest druga w nocy”, stąd też pytanie do ks. Grzegorza – młodość czy doświadczenie jest ważne w przypadku takich wypraw, a może to wyjazdy dla ultra hiper twardzieli?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Myślę, że doświadczenie na pewno, ale też musi być młodość ducha, nie chodzi tu o młodość w sensie fizycznym. Spoglądam tu w stronę Mariana, który jest młodziutki duchem, ja za nim często nie mogę nadążyć, chcę już kończyć, a on mówi:  ,,Jeszcze 20 km?” Czemu ty się nie męczysz, pytam go. Jak to nie? Ale doświadczenie też jest cenne. Brawura jest dobra przez chwilę, na początku każdy boi się zostać w tyle, a po tygodniu, to już każdy – byle dojechać (śmiech). Trzeba wiedzieć, jak się zachowywać,  bo różne rzeczy mogą się wydarzyć na trasie, wystarczy chwila nieuwagi, zbyt duża pewność siebie i nieszczęście gotowe. Do końca trzeba być skupionym, uważnym i ostrożnym, uważać szczególnie na zjazdach, bo pokusa jest ogromna, by łamać przepisy prędkości. Ja nie łamię (śmiech), bo boję się zjeżdżać. Mam bujną wyobraźnię i już widzę jakie mogą być skutki takich popisów. Doświadczenie jest ważne, bo jeszcze nie miałem poważnego wypadku, raz się tylko wywróciłem, zatrzymałem się i nie utrzymałem roweru, ale nigdy podczas jazdy. Ja im powtarzam , że wystarczy jedna chwila nieuwagi i koniec z wyprawą. Nie warto psuć sobie wyjazdu.

K. W-W: I oczywiście nie może zabraknąć pytania – jak to jest z tym św. Mikołajem?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Myślę, że każdy wie, że w Laponii Mikołaja nie ma, jest Santa Claus, taki krasnal. Ksiądz sercanin, który nas tam gościł wytłumaczył nam dokładnie zlepek słów czyli ,,grudniowy kozioł”. Prawdziwy Mikołaj to jest biskup, który urodził się w Turcji natomiast Santa Claus, to jest owoc komercji, wymyślony przez Amerykę. Ale tak jak mówiłem w filmie, jest to sympatyczne zjawisko. Św. Mikołaj jest w niebie, ten prawdziwy biskup.

K. W-W: I tego się trzymajmy. Na koniec - czego Wam życzyć?

Ks. Grzegorz Kierpiec: Zdrowia (śmiech). Mówi się, że najważniejsze jest zdrowie i ono występuje najczęściej podczas składania życzeń, a Boże błogosławieństwo gdzie? Więc mówimy Bożego błogosławieństwa, zdrowia oczywiście też, bo bez niego daleko byśmy nie zajechali. A dopóki będzie zdrowie będę jeździł, nie trzeba wiele do tego, trochę wyobraźni, trochę odwagi - przynajmniej za pierwszym razem, a potem już łatwiej przekracza się granice własnych słabości. Jak dotarliśmy z Żywca na Saharę, co już jest w ogóle kosmosem, to teraz wszędzie jest blisko.

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcie: Urszula Rogólska Foto Gość.

Udostępnij Drukuj E-mail